W zeszłym tygodniu wracałam autobusem na moje osiedle. Pogoda była beznadziejna, ale nie wszystkim było szaro i zimno. Współpasażerka cały czas czytała książkę w jasnozielonej okładce, której tytułu nie mogłam dostrzec. Zajrzałam jej przez ramię i rzuciły mi się w oczy dwa, a właściwie trzy słowa: „babcia Zosia” i „konfitury”. No, jak konfitury babci Zosi, to wszystko jasne. I przypomniał mi się krótki wywiad z pisarką Hanną Kowalewską, który przeczytałam w zeszłotygodniowym numerze „Gali” (21, 22.10-4.11, str. 93). Na pytanie, dlaczego akcja najnowszej powieści toczy się w Jantarni, fikcyjnym miasteczku w Polsce, autorka odpowiada: „Bo z Jantarnią mogę zrobić wszystko, opisać to miasteczko, jak chcę, wymyślić cuda – wianki, a z Jastarnią już by tak nie było – musiałabym się liczyć z realiami i uczuciami mieszkańców. Lubię swobodę twórczą. (…) Jantarnia – to miasteczko nie ma przede mną żadnych tajemnic, pięknie się rozrosło w mojej wyobraźni.”
Opowieści takie nazywam „sienkiewiczówkami”, bo dobro i miłość zawsze w nich zwyciężają, a opisy emocji są dogłębne jak wbijanie Azji na pal. Główna bohaterka z reguły dziedziczy jakiś problem z przeszłości, np. dom, nad którym przeciągnęły wichry obu wojen światowych. Wraz z nimi hula wyobraźnia autorów, podrasowana cukrem z ciasteczek wg przepisu starej babci Jadwini, którymi bohaterka podbija serca miejscowych do tego stopnia, że uniezależnia się finansowo od męża, otwierając cukiernię „Jadwinia” w starym składziku na drewno. Jednak nad jej głową zbierają się ciemne chmury, bo dom jest poniemiecki i nagle poprzedni niemieccy właściciele żądają jego zwrotu, bo nie zmieniono wpisu w księdze wieczystej. Babcia Jadwinia miała jednak asa w rękawie, bo na nią opiewa przypadkiem znaleziony testament jej kochanka Hansa, który okazuje się jedynym przedwojennym właścicielem posesji. I wątek mógłby zmierzać ku szczęśliwemu końcowi, bo w sądzie Hans zostaje uznany za zmarłego jako zaginiony, a testament zostaje uznany za ważny. Ale na ostatniej rozprawie pojawia się nikomu nieznana kobieta o dziwnych rysach. Okazuje się, że Hans, wzięty do radzieckiej niewoli, związał się z poznaną na stepie Mongołką i nieznana kobieta jest jego wnuczką z tego związku. Ale i to nie koniec, bo nasza przeczołgana skutkami II wojny światowej bohaterka zaprzyjaźnia się z wnuczką Hansa i obie kobiety zawiązują sojusz: bohaterka jako bezpłodna przyjmuje od Mongołki komórkę jajową, a nowy partner zgadza się być ojcem. Tym sposobem bohaterka, wnuczka Jadwini, adoptuje dziecko, które jest prawnukiem Hansa. Po wzajemnym zaprzysiężeniu przyjaźni i mety na wakacje Mongołka wraca do Mongolii, gdzie czekają na nią mąż i czwórka dzieci. Bohaterka spisuje historię rodziny w pamiętniku pt. „Kołowrotek namiętności i wojny” i odnosi ogólnopolski sukces wydawniczy i finansowy.
Myślę, że autorzy „sienkiewiczówek” nie narzekają na finanse podobnie jak ich patron, chociaż na Nobla nie ma co liczyć. No i sami muszą zarobić na dom w typie dworku lub apartament. W Jantarni?